Chwilę po przedstawieniu Eranda Carmen, towarzystwo się rozeszło. Carmen ruszyła w stronę swej jaskini, aby zażyć upragnionego odpoczynku, Ernad i jego urocza towarzyszka skierowali się ku Różanej Alei, a ja postanowiłam się przejść. Z początku biegłam bez określonego planu, przemierzając pobrzeża Dzikiego Lasu, ale po chwili zmieniłam kurs i skręciłam w głąb puszczy. Byłam spokojniejsza niż przed zwiadem, a ból po odejściu Kogothy znacznie osłabł. Czułam się teraz dobrze, mimo wewnętrznego niepokoju palącego moje wnętrze. „O co chodzi z tym rytuałem? W jakim celu alfa Mrocznych pożerał ciała swych pobratymców? Co miało mu to dać?” – rozmyślałam. I wcale nie byłam pewna, czy słusznie zrobiliśmy nie idąc dziś na wojnę. Pamiętałam jeszcze rzucane mi spojrzenia i komentarz Kate Lily: „Skąd mamy wiedzieć, że nie narażasz swej watahy na niebezpieczeństwo?”. Westchnęłam i usiadłam na nasłonecznionej polanie. Strumyk cicho szemrał i spływał perlistą kaskadą po nawisie skalnym. Ptactwo śpiewało. Gdzieniegdzie pobrzmiewał cudowny śpiew kosa, wilgi i rudzika. Nagle wszystko ucichło i jakiś większy, biały ptak wylądował koło mnie.
- Hej, Incantaso – powiedział.
- Alurien? A już myślałam, że nigdy się nie pojawisz. – byłam zdziwiona nagłym widokiem kochanego białozora. – Gdzieś Ty się podziewał?!
- Wyluzuj, In. – mruknął ptak – Czemu jesteś taka spięta?
- Ja spięta? – warknęłam rozzłoszczona tą bezczelną uwagę ze strony białozora – A co ty w ogóle sugerujesz?
- Powinnaś się cieszyć na mój widok – burknął tylko Alurien i odwrócił się do mnie ostentancyjnie plecami. Trąciłam go pyskiem w skrzydło:
- No już nie gniewaj się – wymruczałam. – Przecież jesteś moim towarzyszem, prawda?
- No już dobrze, już dobrze – parsknął jak koń i odleciał – Muszę coś upolować! – krzyknął z oddali.
„Ha, świetny powód, aby mnie zostawić.” – mruknęłam pod nosem i spojrzałam za nim, po czym wstałam i ruszyłam w dalszę drogę. Nie przebiegłam kilkunastu metrów, kiedy natknęłam się na Caro, we własnej osobie.
-Och! – jęknęłam tylko, ale nie mogłam się już wycofać. „Przynajmniej się powitam” – pomyślałam i spojrzałam na niego podejrzliwie.
- Zechcesz mnie przepuścić? – warknęłam jednak, wbrew pierwotnemu planowi. Basior odsunął się i przyjrzał się mi z zainteresowaniem.
- To ty rozwaliłaś Przełęcz? – spytał. Spojrzałam na niego bezgranicznie zaskoczona i miałam chyba bardzo głupi wyraz twarzy, bo wilk się roześmiał.
- Tak, to ja. A co ty też masz coś przeciw? – zapytałam wojowniczo.
- Nie, skądże… - nie dokończył, bo zza drzew wyłonił się Murdock. Kiedy go zobaczyłam poczułam, że uginają się pode mną łapy. Tylko jegp tu brakowało! Od walki ze Smoczymi unikałam go jak mogłam i teraz też nie była zbyt chętna na spotkanie.
- Zaraz wracam – mruknęłam do Caro i wzbiłam się w powietrze. Leciałam szybko,a ostatnie czego chciałam to spotkanie z Murdock’iem. Uciekałam od niego.
- Byle dalej, byle szybciej – wydyszałam sama do siebie i po chwili lądowałam przed swoją jaskinią. Położona była na zachód od Moczar, nad meandrującą rzeką o nazwie Lete, która rozlewała się tu i tworzyła torfowiska, bogate w zwierzynę i ptactwo. Pod sama jaskinią rosły srebrne maki i inne rośliny w tym winobluszcz, który oplatał się wokół wejścia do nory. Sama nora, była bardzo przytulna, bogata w koję z pierza i ptasiego puchu i kilka półek ze sładnikami do eliksirów, różnymi kamieniami, proszkami i flaszczkami. Położyłam się i odetchnęłam. Wreszcie w domu.
Niestety nie nacieszyłam się długo spokojem, bo po chwili do jamy wpadł Alurien. Był cały zakrwawiony i drgał agonialnie.
- Co się stało? – wrzasnęłam zrozpaczona. Ale on nie odparł nic tylko spojrzał na mnie tępo. Położyłam go na mojej koi, porwałam z półki koszyk wyplatany z traw i tataraku i ułożyłam tam białozora, po czym wzleciałam i skierowałam się ku Caro. „On go uratuje, w końcu zna się na eliksirach…”
Caro,proszę Cię o konsultację
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz