Wszedłem właśnie do swojej jaskini. Miałęm ogromną ochotę na chwilę odpoczynku.
- Hej Casanova! Jak tam na łowach? – zapytał Kagath. - Daj mi spokój, chce mi się spać – sapnąłem. - Heh, aż tak cię ta czarnula wymęczyła? - Nie waż się mówić o Saj’Jo w ten sposób ty wredny futrzaku. - „Wredny futrzaku”? Coś ci dowcip złagodniał, czy to efekt „zmęczenia”? - No teraz to przesadziłeś! – warknąłem i rzuciłem się na rosomaka, ten rzucił się w lewo, a ja rąbnąłem głową w spory kamień. No teraz to miał przechlapane! Nabiłem sobie guza! Bolało! Znów rzuciłem się w stronę zwierzaka, tym razem po dość długiej szarpaninie udało mi się przygwoździć go do ziemi. Kiedy już miałem dać mu zasłużoną nauczkę ktoś wleciał do mojej jaskini. Zeskoczyłam z Kagatha, potknąłem się i znowu rąbnąłem w głowę. No teraz to mi pewnie rogi wyrosną. - Ja nie … tego…. My się tylko bawimy – tłumaczyłem się na wszelki wypadek. - Musisz mi pomóc, szybko! – To była Incantaso, pierwszy raz widziałem na jej twarzy taki niepokój. To musiało być coś poważnego. - Co się stało? – zapytałem. - Alurien, jest ranny, chyba ciężko. Musisz mi pomóc, musisz go uratować! – niemal wrzeszczała. - To w drogę, a z tobą policzę się później – mruknąłem do Kagatha, który śmiał się pod Noem triumfalnie. Do jaskini Incantaso dotarliśmy migiem. Przyjrzałem się dobrze ptakowi. Miał rozszarpane skrzydło i najpewniej złamane żebra. - Lepiej byłoby gdyby to KateLilly się nim zajęła. - Nie, ja nie mogę jej o to prosić… - mruknęła wilczyca – Proszę zrób coś, uratuj go, znasz się na eliksirach. - No, ok. Spróbuję. Będzie mi potrzebny krwawnik, trawoziele, płatki łuczniku i złota glinka. - Już się robi – zawołała i wyleciała z hukiem. Ja natomiast zabrałem się za nastawianie kości swojego pacjenta. Moje tarcze przydały się i tym razem, mogłem precyzyjnie „dotykać” nimi kości bez fizycznego kontaktu. Szczerze, to pierwszy raz kogoś leczyłem. Owszem setki razy widziałem jak robi to matka KateLilly, jeszcze w mojej starej watasze. Ale teoria nie równa się praktyce. Ledwie skończyłem, a Incantaso była już z powrotem. - Teraz potrzebuję 2 miseczki – podała mi je. Wymieszałem roztarte trawoziele i glinkę, a resztę ziół dałem wilczycy i poleciłem zrobić z nich napar. Specyfikiem z glinki delikatnie zakryłem wszystkie zewnętrzne urazy, a odrobinę naparu wlałem do dzioba Aluriena. Ptak był słaby, ale była dla niego nadzieja. - Dawaj mu ten napar, tak co pół godziny. Jeśli glinka wyschnie to zdejmij skorupę i nałóż nową warstwę. Raczej nic więcej nie mogę zrobić, ale wszystko powinno być ok. Najpóźniej za dwa dni powinien wrócić mniej więcej do siebie – wyjaśniłem, wilczyca była wyraźnie zakłopotana. Odwróciłem się by odejść. - Caro – zatrzymała mnie – Dziękuję, bardzo dziękuję. - Nie ma za co – posłałem jej szczery uśmiech. Już nie wydawała mi się taka straszna I jak tak Twój przyjaciel Incantaso? | |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz