W lekko arktycznym, smakującym mrozem powietrzu wyczuwalne było już subtelne, acz nad wyraz wyraźne tchnienie zimy. Słońce iskrząc się szkarłatem powoli wznosiło się ponad zamgloną linię widnokręgu znacząc swój szlak jaskrawą smugą czerwieni. Spieszące się na północ żurawie głośnym klangorem żegnały ostatnie wspomnienia jesieni i kojąc ból serca swym płaczliwym zawodzeniem wzlatywały w górę by ostatni raz spojrzeć na ojczyste łęgi. Potem, pełne wzruszenia i głębokiego smutku zwracały swe głowy w kierunku południa i odrętwiałe kierowały się ku miejscu, gdzie spokojnie będą mogły przeczekać czekającą nas zimę.
Drzewa, ogołocone wiatrem opłakiwały swą nagość jednostajnym szumem zziębniętych gałęzi. Opadłe liście zaś szemrały cicho śpiewając swą własną pieśń, nucąc o powrotach, opłakując pożegnania, ciesząc się w powitań.
Gdzieś w oddali niesie się melodyjne dzwonienie gili. Stada dzwońców i czyży raz po raz przecinają niebo, a na drzewach okalających śródleśną polanę pogwizdują jemiołuszki. Moje łapy bezszelestnie muskają zmartwiałą ściółkę, a ja - pełna wewnętrznego spokoju - pędzę w stronę Moczar, tak przeze mnie uwielbianych. To właśnie tu po raz pierwszy zawiązałam bliższe przyjaźnie między wilkami z watahy, tu zmagałam się z własnym cierpieniem, tu walczyłam, odkrywałam samą siebie.
Kiedy stałam się matką musiałam zaprzestać wycieczek nad Epsilon, Rzekę Snów, która przecinała Torfowiska i nęciła swym urokiem naiwne wilki. Wystarczyłoby choćby musnąć jej taflę, zbliżyć się doń za bardzo, a już ogarniało przemożne pragnienie ułożenie się u jej odnóg i odpoczęcia chwilę wśród kojących fal.
Nieliczne wilki, osobniki nieznające tutejszych opowieści dawały się porwać urokowi Epsilonu.
Złudny strumień ukołysawszy je wpierw do snu wychodził ze swych brzegów, wciągał do mrocznych trzewi, skąd nieprzytomne wilki, nigdy nie miały powrócić do życia.
Zatopiona we wspomnieniach nie zauważyłam, że jestem obserwowana. Uświadomiłam sobie to dopiero, gdy wyłapałam mentalnie duszę basiora. Basiora, który znajdował się tuż za mną.
Nie zdążyłam nawet odwrócić oczu, kiedy potencjalny wróg zwalił mnie z nóg jednym szybkim uderzeniem barku. Upadłam ciężko na ziemię rozdzierając sobie jednocześnie prawe skrzydło. Nim się obejrzałam, a już moja sierść zabarwiła się na czerwono od wypływającej gęsto posoki, a przed oczami zatańczyły mroczki. Warcząc wściekle skoczyłam na równe nogi i z agresją rzuciłam się na przeciwnika. Choć był ode mnie dużo większy, co więcej masywniejszy, byłam pewna, że w walce posługuje się jedynie siłą. Instynktownie złożyłam zranione skrzydło, chcąc chronić je przed ewentualnymi skaleczeniami. Zdałam się na zmysły i wykorzystując pobliski kamień jako punkt wybicia poszybowałam w górę. Nim basior przejrzał moje zamiary już znajdowałam się za nim i wgryzłam się w kark, po czym odskoczyłam od nieprzyjaciela. Powtarzałam swój fortel jeszcze kilka razy, na początku napadając wilka z najmniej spodziewanego miejsca, zadając jak najdotkliwszą ranę i błyskawicznie odskakując, tak by samej nie zostać zranioną. Już po chwili Mroczny leżał zbroczony krwią o moich stóp, wijąc się w konwulsjach. Zadowolona uśmiechnęłam się pod nosem i ostrożnie rozprostowałam skrzydło.
Jednak widok jaki zostałam był porażający.
Skrzydło okazało się być całe zakrwawione i poprzecinane mnóstwem pomniejszych skaleczeń. Nie to jednak było najgorsze. Najgorsza była głęboka rana przecinająca niemalże na wylot skórę. Czując, że tracę siły skuliłam się na ziemi i okryłam okaleczonym skrzydłem. Łza bólu potoczyła się po moim pysku, byłam bowiem niezwykle przywiązana do tych "dodatkowych członków", a zważywszy na stan prawego skrzydła, ilość powyrywanych piór... wątpiłam bym miała je zatrzymać.
Rozpacz chwyciła mnie za gardło, raz za razem przeklinałam się za swą lekkomyślność, za brak ostrożności...
Kiedy już straciłam nadzieję i przymknęłam powieki, by odetchnąć pełnią spokoju wyczułam mentalnie czyjąś obecność. Nie otwierając oczu skoncentrowałam się na osobie, która się do mnie zbliżała. "Czyżby to był... człowiek?" - pomyślałam niedowierzająco. - "Ależ nie! Przecież to jest wilk!" - stwierdziłam badając ostrożnie aurę basiora, który do mnie podchodził. "I to najwyraźniej z naszej watahy!" - nadzieja we mnie odżyła, gdy tylko wyczułam przebłyskujące wśród myśli nieznajomego nazwy. Uniosłam ciężko głowę i odemknęłam powieki. Tajemniczy wilczur stał tuż koło mnie i pełen obaw na mnie spoglądał. Nie, on spoglądał na moje skrzydło.
- Kim jesteś? - szepnęłam, z wycieńczenia nie mogąc podnieść głosu.
Wilk tylko przekręcił głowę.
- Ezukae - odparł. - A ty?
- Jesteś z Watahy Zaklętego Źródła, czy tak? - zadałam kolejne pytanie.
Ezukae przytaknął.
- Jestem Incantaso, samica Beta w twojej watasze. Jeśli Ci to nie sprawi problemu... mógłbyś mi pomóc? - wzrokiem pełnym nadziei zlustrowałam basiora.
<Ezukae? Wiem, taka beznadzieja, odpowiesz?>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz