Na imię mam Caro. Jestem Gryfwilkiem. Taa wiem dziwne słowo, ale tak mój ojciec zwykł nazywać skrzydlate wilki, a że był szamanem to reszta wilków uważnie go słuchała i brała na poważnie niemal wszystko co mówił. Mój ojciec, no cóż jakby to powiedział, złączył się z Bogami. Po mojemu wywlekli go z jaskini tylnymi łapami do przodu. Sądzicie teraz pewnie, że nie miałem szacunku do ojca. Błąd. Miałem ogromny i kochałem go bardzo, ale wolę się śmiać, choćby miał to być gorzki śmiech, niż użalać się nad sobą i płakać.
Co do reszty rodzinki. Moja matka była obrończynią stada. Tak jak ja posiadała moce defensywne, tworzyła tarcze, jednak podczas małej wojenki jaką prowadził mój klan z sąsiednim chciała ochronić zbyt wielu w zbyt krótkim czasie. Popełniła duży błąd, jej tarcze osłabły, przeciwnicy to wykorzystali i zabili ją. To było krótko po śmierci ojca, tak więc ja i moja młodsza siostra Bianka zostaliśmy sami. Biankę przygarnęła lekarka z naszego stada, a ja radziłem sobie sam. Najpierw chcieli żebym został szamanem jak ojciec, ale po tym co już o mnie wiecie musicie przyznać, że to byłby jeden wielki niewypał.
Rosłem więc sobie otoczony innymi wilkami z watah. Wojna się skończyła, więc nie miałem do roboty nic więcej niż adorowanie przedstawicielek płci pięknej. Najciekawsza okazała się nasz młodziutka przywódczyni. Ach te zielone oczy, długie łapy i gładkie kremowe futro. Jestem pewien, że w końcu uległaby mojemu niezaprzeczalnemu urokowi. Niestety wcześniej szef watahy zdenerwował się bardzo. Chyba pomyślał, że chcę wygryźć go ze stanowiska Alfy. No i w związku z tym postanowił pomóc mi w szybkiej przeprawie na tamten świat. Zebrał do tego sporą grupkę sympatyków mojego rychłego końca. Nie pozostało mi nic innego niż salwować się ucieczką.
Tak wylądowałem na totalny wygwizdowie gdzieś na północy. Ziąb był straszny, a na dodatek zerwała się burze śnieżna. Wparowałem więc do pierwszej lepszej jaskini, prosto na rosomaka. Oj ten to był dopiero wkurzony. Pomijając fakt, że wilki i rosomaki z natury się nie lubią i to, że utknęliśmy w jednej ciasnej jaskini, mieliśmy tysiące innych powodów żeby się pozabijać. Okazało się jednak, że Kagath ma równie cięty jęzor co ja. Wyzywając się i kląc na czym świat stał postanowiliśmy podróżować razem. Tak oboje dotarliśmy do terenów watahy Zaklętego Źródła.
Wleciałem do głównej części mieszkalnej z pełnym impetem i to tuż przed śliczną brązową wilczycą.
-Kim jesteś?! Czego chcesz? – Warknęła przybierając pozę do ewentualnego ataku.
-Nie tak ostro Czika bo się pokaleczysz.-Powiedziałem i posłałem jej czarujący uśmiech. Ona nic nie odpowiedziała, ale w zamian za to tuż obok niej pojawił się spory basior. Robiło się nieciekawie.
-Spoko, tylko żartowałem. Jestem Caro i szukam jakiegoś przytulnego miejsce do mieszkania, a że tu jest ciepło, no i widoczki ciekawe -Spojrzałem w stronę rudej wilczycy, która fuknęła i odwróciła głowę- Pomyślałem, że mógłbym tu zostać.
Obcy wilk obok ślicznotki wpatrywał się we mnie intensywnie. Już czułem, że go nie lubię. Nie chciałem jednak zostać dłużej sam no i przeważający czynnik damski zdecydowanie mnie przyciągał.
-Mogę być obrońcą. Widzisz tworzę tarcze i jestem tak na dobrą sprawę praktycznie niezniszczalny.- Powiedziałem licząc na to, że moje talenty przekonają pana drętwego do przyjęcia mnie. Oczywiście moja niezniszczalność nie była tak do końca prawdą. Przyjmijmy np., że wpadam do wulkanu, który zaraz po tym wybucha. Jeśli jestem baz tarczy ginę na miejscu, jednak z tarczami mam jakieś 90 % szans na to, że wyjdę tylko lekko opalony, mój towarzysz osłoniony moją tarczą już tylko nie całe 50%. To i tak sporo.
-Ktoś z twoimi umiejętnościami mógłby nam się przydać. Ja jestem Jasper, przywódca tego stada, a to jest Carmen moja partnerka.- Odezwał się wreszcie pan sztywny, z naciskiem na słowa „przywódca” i „moja”. No to już wiem dlaczego mi się nie spodobał.
Carmen może coś dopiszesz?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz