sobota, 4 stycznia 2014

od Aragorna - do Arven

Od jakiegoś czasu w powietrzu, wodzie i ziemi przebiegały niezrozumiałe nikomu procesy. Natura, wyczuwszy jakby odległe, acz coraz bliższe tchnienie wojny, zrobiła się nerwowa i nieobliczalna. Zaburzone migracje ptaków, które oszalałe traciły zmysł kierunku, lub niepewne i ciągle się przerywające wędrówki łosi - nie były teraz niczym innym jak zwykłą monotonią dnia. Nawet najbardziej nieczuli szpiedzy i mordercy wyczuwali zaistniałe zmiany w przyrodzie - innymi dość prozaicznymi słowy - przyroda zwariowała. 
Niekontrolowane niczym nocne burze, sztormy w zatoce, czy wybuchy wulkanów mogły zwiastować bowiem tylko jedno - wojnę.
Oczywiście, każdy, nawet najmłodszy wilk w naszej watasze zdawał sobie sprawę ze zbliżających się burzliwych czasów, mimo to w drgającym lekko powietrzu wyczuwalne było coś więcej. Coś specyficznego. Jak to ujęła niedawno obdarowana nadzwyczajną intuicją Asoka - "jakby dwie potężne siły zmagały się z sobą w przedwiecznej walce".
Rozmyślałem nad tym od dawna, czasem prowadziłem też na ten temat długie dysputy z Arven dotyczące sił mrocznych, i ich sprzymierzeńców. Czy to możliwe, aby zdołali pozyskać kogoś kto powoduje tak nieprzewidywalne zmiany w przyrodzie?... Czy w ogóle jest możliwym, aby istniał ktoś mogący obalić bogów z tronu? Bo istoty, które walczyły, bez wątpienia posiadały predyspozycje umożliwiające ten czyn. Ale jeśli tak jest, jakim sposobem jeszcze istniejemy? - zadawałem sobie pytanie. Jeśli zjawił się wróg, tak silny, że samym swym bitewnym zmaganiem powodował nieprawdopodobne wahania w naturze to jak możemy jeszcze stać na powierzchni ziemi? W takim wypadku powinniśmy już dawno zostać strąceni z globu, gdzieś w pustkę i próżnię.


***

Obudziłem się już pod wieczór, kiedy noc rozpostarła swój mroczny welon ponad kulę ziemską. Naokół jaskini, którą zamieszkiwałem ze swą ukochaną panowała cisza, samej Arven także nie było w pobliżu. 
Po krótkiej chwili zastanowienia postanowiłem wybrać się na krótkie polowanie. Mknąłem szybko leśnymi ścieżynami, instynktownie omijając mokradła i trzęsawiska, które nie wiedzieć czemu powstały w terenie wcale nie podmokłym. 
W mgnieniu oka dotarłem do samego serca puszczy, gdzie zamierzałem rozpocząć łowy. Nie minęła chwila, a już wyczułem kilkaset metrów ode mnie na południe delikatne i ostrożne stąpania sarny, która błądząc samotnie wśród leśnych ostępów przemieszczała się w kierunku przeciwnym od mojego. Uśmiechnąłem się tylko i zanurzywszy się bezszelestnie w zarośla rozpocząłem pogoń. Kiedy znalazłem się wreszcie nieopodal mojego celu poczułem jak opuszcza mnie zdrowe myślenie, a zdaję się jedynie na instynkt i zmysły. Chwilę, przed tym nim skoczyłem na sarnę wychwyciłem ledwo słyszalny szelest po mojej prawej stronie, było jednak już za późno - już na nic nie zwracałem uwagi. Ogarnięty łowiecką gorączką zaatakowałem zwierzę - to jednak jakby zrozumiawszy me zamysły jeszcze przed skokiem spłoszyło się i umknęło w las. Mógłbym je gonić - i złapałbym je na pewno, moją uwagę rozproszyły jednak szelesty rozlegające się nieopodal. Wyczuwszy, że potencjalny wróg jest coraz bliżej odwróciłem głowę i zamurowało mnie. 
Przede mną stała smukła, czarna wadera o lśniących metalicznie złotych oczach, bez wątpienia należąca do mrocznych. Uśmiechnęła się tylko zalotnie, wiedziałem jednak, że jest tu tylko i wyłącznie po to, aby skupić na sobie moją i uwagę. Położyłem po sobie uszy i skoczyłem w jej kierunku. Walczyliśmy w absolutnej ciszy, przyskakując do siebie i odskakując bezszelestnie, a ponadto czyniąc to z niebotycznym wdziękiem. Z jednej strony przypominało to taniec, bowiem pomimo zadawanych ran ani ja, ani wilczyca nie zahaczyliśmy nawet o jeden listek i nie wprawiliśmy go w drżenie. Zdawało się, że nigdy nie zakończmy tej potyczki, w pewnym momencie wadera jednak popełniła błąd - a ja błąd ten błyskawicznie wykorzystałem. Po chwili mój przeciwnik leżał martwy na ziemi rozciągnięty na całej swej długości.
Zdyszany przystanąłem i oparłem się ciężko o pobliskie drzewo, wycieńczony.
Niestety nie dane mi było długo odpoczywać - już po kilku minutach rozległy się głośne trzaski w okolicy. Zaniepokojony dźwignąłem się na nogi i rozejrzałem.
To nie mogą być wilki... - pomyślałem. 
I nie myliłem się.
Po chwili usłyszałem ludzkie wołania i krzyki, wycia licznych psów. Z początku chciałem się ukryć, nie miałem jednak gdzie, przycupnąłem więc tylko pod drzewem gotowy do ewentualnej ucieczki. Sprawy nie potoczyły się jednak tak jak zamierzałem nimi początkowo pokierować, niespodziewanie bowiem odgłosy ucichły. Nie mogłem się ruszyć, ludzie zaatakowaliby mnie wtedy natychmiastowo. Po długiej chwili oczekiwania nie wytrzymałem. Wynurzyłem się z ukrycia i ruszyłem w kierunku jaskini.
Nie ubiegłem nawet kilkunastu kroków kiedy przeszyła mnie pierwsza strzała. Ugodziła w bok, więc chodź przeszkadzała nie uniemożliwiła mi biegu. Niestety drugi cios był o wiele celniejszy. Ciemno czerwony grot wbił się prosto w moją nieosłoniętą niczym pierś.
Upadłem dysząc ciężko z otwartym w agoni pyskiem i przygaszonymi oczyma. Nie widziałem już nic, barwy powoli się rozmyły, słyszałem wszystkie przytłumione. Leżałem nieruchomo oddychając z każdą chwilą wolniej i wolniej. Zdało mi się, że słyszę jakiż rozdzierający krzyk, gdzieś przede mną zamajaczyła biała plama. Ostatkiem sił przełknąłem ślinę i jęknąłem:
- Arven...

Arven???

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz