Wszystko widziałem jak przez mgłę, lecz po chwili przez moją świadomość przemknęło słowo. Keira. Keira, piękna niczym bogini. Jej oczy, błękitne niczym bezchmurne niebo. I, co najważniejsze, kobieta, którą darzyłem tak wielką miłością.
Jak mogłem zwątpić? Przecież ona mnie kocha… Nie, kochała. Nic nie jest pewne. Jak mogła mi to zrobić? Byłem w nią tak zapatrzony, a ona tylko mnie wykorzystała. Manipulowała moimi uczuciami. Mimo, że to tylko słowa, zraniły mnie doszczętnie, zadając ból niewyobrażalny. Prze chwilę coś w głębi mojego serca kazało mi zatrzymać klacz, zawrócić. Lecz tylko pokręciłem głową, powstrzymując własne myśli. W jednej, na pozór nic nie znaczącej chwili, cała niepewność zamieniła się w gniew. Chciałbym uronić choć łzę, lecz nie mogłem. Chciałem wrzeszczeć, lecz mój głos znikał pośród lasu. Moje mięśnie były napięte, jakbym w każdej chwili miał zeskoczyć z klaczy. Oddychałem ciężko, nawet tego nie czując. Drgały mi dłonie, nie wiedząc czemu. Co się ze mną dzieje?
Imenya gnała naprzód, zlana potem. Padał deszcz, ale ja na to nie zważałem. Robiła slalomy między pniami drzew, przeskakując przez powalone konary. Czy to prawda, że nigdy nie jeździłem na koniu? Teraz moje ciało zlało się z ciałem pędzącej klaczy, odczuwając ten sam wysiłek.
Czemu uciekam? Czyż to nie Keira była całym moim światem? Czemu, w takim razie, uciekam przed wszystkim co mam? Chcę uciec przed życiem, czy wręcz przeciwnie – przed śmiercią?
Nie. Uciekam przed samym sobą.
Nie wiem, ile czasu minęło, odkąd siedziałem, przytulony do Keiry. Wiem tylko, że klacz zwalniała, wykończona ostrym galopem. Mimo to ponaglałem ją. Imenya zarżała błagalnie. Mogła mnie zrzucić, lecz nie zrobiła tego.
- Jeszcze kawałek. – szepnąłem, prawie niedosłyszalnie
Klacz spojrzała na mnie, chwilowo się zatrzymując. Spojrzałem w jej inteligentne oczy i wbrew sobie uśmiechnąłem się do niej, cmokając, aby znów ruszyła. Gdy zaczęła galopować, poklepałem ją po szyi. Powoli odzyskując świadomość gnałem dalej, nieświadomy czyhającego niebezpieczeństwa…
Kopyta klaczy ślizgały się na mokrej powierzchni. Przed nami rozciągała się rzeka, a ulewa gwałtownie podniosła jej poziom, zrywając jedyny most. Próbowałem wyhamować klacz, lecz ta, wykończona, potknęła się i razem runęliśmy do wody. Woda, mimo iż była moim żywiołem, teraz stała się śmiertelnym niebezpieczeństwem dla klaczy. Próbowała zapierać się o kamieniste dno, lecz bez efektu. Zeskoczyłem z klaczy, zahaczając nogami o kamienie. Po chwilowej walce klaczy udało wydostać się na brzeg. Ja również chciałem wyjść z wody, lecz gdy kolanem oparłem się o brzeg, podmokła ziemia osunęła się, a ja tym samym runąłem do wody, uderzając głową o twarde dno. Woda niosła mnie jeszcze kawałek. Zdezorientowana klacz stała nad brzegiem, rżąc. Uśmiechnąłem się do niej, godząc się z losem, nie walcząc. Bo niby po co? Usłyszałem szum spadającej wody. Wodospad. Ale nawet to nie wywarło na mnie większego wrażenia. Rozluźniłem mięśnie, zamknąłem oczy, które straciły swój dawny blask. Po chwili poczułem, że spadam. Potem nastało uderzenie o wystające z wody kamienie. Moje ciało przeszył ból. Lecz mimo tego nie otwarłem oczu. Uśmiechałem się. Padłem na ziemię, do wody, która wyrzuciła mnie na brzeg. Nie wiem ile czasu mogłem tak leżeć. Po prostu uśmiechałem się. Być może to już koniec. A może dopiero początek? Krew zalewała moje ciało. Przed oczyma ujrzałem roześmianą waderę. Keira. Spod zamkniętych oczu mimowolnie wypłynęły łzy, choć uśmiech nadal nie zniknął. Nie umrę. Przecież mam dla kogo żyć.
Keira? Nagły przypływ weny :>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz